[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Nie tracÄ™ nadziei, że ojciec odzyska rozum - po­
wiedziała na tyle głośno, żeby Sinclair ją usłyszał.
W rzeczywistości chciała trzymać go pod ramię,
przekomarzać się z nim, słuchać jego irytujących
uwag. I właśnie dlatego nawet nie raczyła się obejrzeć.
Postąpił niegrzecznie, zapraszając na spacer jesz-
50
cze dwie osoby. Najwyrazniej nie zależało mu na
jej towarzystwie.
Sinclair szedÅ‚ kilka kroków za dwiema przyja­
ciółkami, dzielÄ…c uwagÄ™ miÄ™dzy ich wesoÅ‚Ä… rozmo­
wę a tłumy spacerowiczów wypełniające Hyde
Park. Ta urocza młoda dama, która udawała, że go
ignoruje, mogła wprowadzić go w najwyższe kręgi.
Potrzebował jej. Niestety, w tej chwili nie chciała
być z nim sam na sam.
%7łałował, że Marguerite Porter nie zdecydowała
siÄ™ do nich doÅ‚Ä…czyć. Najwyrazniej baÅ‚a siÄ™ skanda­
lu. Szkoda, bo jej wujem był wicehrabia Benston,
który dobrze znaÅ‚ Thomasa. Na szczęście Sinclairo­
wi nie brakowaÅ‚o cierpliwoÅ›ci. NauczyÅ‚ siÄ™ jej, pra­
cując dla rządu. Wiedział, że jeszcze nieraz spotka
przyjaciółkę swojej żony.
- Jest pan bardzo milczący - rzuciła Victoria
przez ramiÄ™.
Parasolka zasÅ‚aniaÅ‚a jej twarz, wiÄ™c Sinclair prze­
sunął wzrok niżej.
- Rozkoszuję się widokami - odparł.
- Bardzo się zmieniło w Londynie od pańskiego
ostatniego pobytu? - spytała Lucy.
- Niewiele, choć wydaje mi siÄ™, że przybyÅ‚o moc­
nych zamków na drzwiach. - Korzystając z okazji,
przyspieszył kroku i ujął ją pod rękę. - Proszę mi
powiedzieć, ile serc złamała moja narzeczona?
- Och, setki.
- Lucy! Przestań plotkować!
Nachylił się za plecami panny Havers i zajrzał
Victorii w oczy.
51
- Pani zna mojÄ… zszarganÄ… reputacjÄ™, a ja o pani
nie wiem prawie nic.
Zmrużyła piękne fiołkowe oczy.
- Więc nie powinien pan był mnie całować.
- Chciałem. - Na widok jej rumieńca zaparło mu
dech. - A po ślubie posuniemy się dużo dalej...
- Wybaczcie, ale czy na pewno rozmawiacie do­
piero trzeci raz? - zapytaÅ‚a Lucy, czerwona jak pi­
wonia.
Gdy ruszyła przodem, Sinclair wykorzystał jej
ucieczkÄ™ i przysunÄ…Å‚ siÄ™ do Victorii.
- Jestem zbyt poufały, milady?
- Tak. I jeśli mamy wymknąć się z pułapki, nie
powinien pan mi się narzucać.
- Narzucać? - powtórzył, zastanawiając się, czy
z nim flirtuje, czy nieÅ›wiadomie przyciÄ…ga męż­
czyzn jak piękny kwiat pszczoły.
Wycelowała parasolkę w jego pierś.
- Tak.
Patrząc na jej usta, uświadomił sobie, że pragnie
znowu ich posmakować. Trudno było się jej
oprzeć. Nachylił się ku niej bezwiednie.
- Niech się pan nie waży - syknęła.
BÅ‚yskawicznym ruchem zabraÅ‚ narzeczonej para­
solkÄ™.
- Dlaczego?
- Proszę mi ją oddać!
- Dlaczego nie mogę pani pocałować?
Tupnęła nogą.
- Bo próbujemy uniknąć małżeństwa.
Do ich ślubu, którego świadkiem miało być pół
Londynu, zostało zaledwie kilka dni, więc postano-
52
wił poinformować narzeczoną, że nie zamierza się
wycofać. Przynajmniej tyle był jej winien.
- To pani próbuje. Ja chętnie się z panią ożenię.
Zbladła.
- Co takiego?
- Lepiej stÄ…d chodzmy - odezwaÅ‚a siÄ™ Lucy, zer­
kając ponad ramieniem przyjaciółki.
Sin powÄ™drowaÅ‚ za jej wzrokiem i zobaczyÅ‚, że zbli­
ża się ku nim duża grupa spacerowiczów i powozów.
- Zdaje się, że ściągnęliśmy na siebie uwagę -
stwierdził z irytacją.
- Niech sobie patrzÄ… - warknęła Victoria. - Dlacze­
go, u licha, chce mnie pan poślubić pod przymusem?
- A dlaczego nie? I tak zamierzaÅ‚em poszukać so­
bie żony. Pani jest piÄ™kna i pochodzi z dobrej ro­
dziny, a poza tym otrzymałem zgodę pani ojca.
Czegóż chcieć więcej?
Nie wyglądała na ułagodzoną ani rozbawioną.
Prawdę mówiąc, była wściekła.
- Na wieczorze u Frantonów przysięgłam sobie,
że będę rozmawiać tylko z miłymi mężczyznami. -
Okręciła się na pięcie i pociągnęła Lucy za sobą. -
%7Å‚egnam, lordzie Althorpe.
- A parasolka, milady?
- Proszę ją zatrzymać.
Uchylił cylindra.
- W takim razie zobaczymy siÄ™ w nastÄ™pnÄ… sobo­
tę. W kościele.
Idąc za nimi w pewnej odległości, upewnił się, że
dotarÅ‚y bezpiecznie do Fontaine House. JeÅ›li Tho­
mas zginął z jego powodu, przyszła lady Althorpe
też mogła stać się celem ataku.
53
Chwilę po tym, jak obie damy weszły do domu,
faeton opuÅ›ciÅ‚ podjazd i ruszyÅ‚ Brook Street w je­
go stronę. Gdy Roman oddał mu wodze i przeniósł
siÄ™ na wÄ…skÄ… Å‚awkÄ™ w tyle pojazdu, Sinclair cmok­
nął na konie i popędził ulicą.
- No i co? - zapytał, kiedy skręcili za róg.
- Możliwe, że nie caÅ‚kiem oszalaÅ‚eÅ› - burknÄ…Å‚ sÅ‚u­
żący. - Nadal uważam, że głupio robisz, ale ona jest...
- Urocza - dokończył Sin z lekkim uśmiechem.
- Za dobra dla takiego drania, za jakiego ucho­
dzisz. Właśnie to zamierzałem powiedzieć.
- A ty za dużo gadasz jak na lokaja czy za kogo [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • moje-waterloo.xlx.pl
  •