[ Pobierz całość w formacie PDF ]

aż znów dotknął czegoś głową. Wiatr wpadał mu do lewego ucha. Ostrożnie obrócił głowę.
Kolejny boczny szyb. Nad nim przez gruby świetlik sączyło się światło. Wystarczy
nieznacznie się przekręcić, uchwycić krawędzi nowego szybu i znalezć w sobie tyle siły, żeby
się tam podciągnąć. Wtedy będzie się mógł położyć.
Ze zdwojoną delikatnością wynikłą ze strachu, żeby teraz czegoś nie zepsuć, nie
popełnić błędu i nie runąć na dno szybu, gdzie wylądowałby jako miazga kości, Bond
zaparowując własnym oddechem metal wykonał ten manewr, ostatkiem sił rzucił się do
otworu i padł całym ciężarem ciała na twarz.
Pózniej - ciekawe, ile pózniej? - oczy Bonda się otworzyły, ciało drgnęło. Chłód
wyrwał go z obrzeży całkowitej nieprzytomności, w jaką zapadło jego ciało. Bond przewrócił
się w udręce na plecy, stopy i ramiona aż wyły z bólu, i leżał tak dochodząc do siebie,
zbierając dalsze siły. Nie miał pojęcia, która to godzina ani gdzie się znajduje wewnątrz góry.
Uniósł głowę, obejrzał się na świetlik nad ziejącą otworem rurą, z której właśnie wylazł.
%7łółtawe światło, dość grube szkło. Przypomniał sobie świetlik w pokoju Q. Tamten wydawał
się nie do sforsowania, ten najprawdopodobniej też.
Naraz zobaczył za szkłem jakiś ruch. Kiedy tak patrzył, zza żarówki wychynęła para
oczu. Oczy przystanęły, spojrzały na niego, a żarówka między nimi wyglądała jak żółty
szklany nos. Przez chwilę gapiły się obojętnie, po czym znikły. Bond aż warknął zza
zaciśniętych zębów. Czyli ktoś będzie obserwował jego postępy, doniesie o nich doktorowi
No!
Bond wyrzekł na głos zjadliwie: - A niech ich wszystkich... - po czym przewrócił się
przygnębiony na brzuch. Uniósł głowę i spojrzał przed siebie. Tunel przechodził dalej w
głęboką czerń. Naprzód! Nie ma co tu sterczeć. Podniósł nóż, znów wsadził go sobie w zęby i
podjął swoją cierniową drogę.
Wkrótce światło znikło do reszty. Bond od czasu do czasu przystawał, pstrykał
zapalniczką, ale przed nim rozpościerały się tylko i wyłącznie ciemności. Powietrze w szybie
się ociepliło, a po dalszych pięćdziesięciu metrach stało się wyraznie gorące. Wokół unosił się
zapach upału, metalicznego żaru. Bond zaczął się pocić. Niebawem całe ciało miał zlane
potem, musiał przystawać co kilka minut, żeby przetrzeć oczy. Dotarł do skrętu w prawo. Za
rogiem metal wielkiej rury parzył skórę. Zapach gorąca bardzo się teraz nasilił. Kolejny skręt
w prawo. Kiedy wsadził tam głowę, prędko wyciągnął zapalniczkę, pstryknął, po czym
odczołgał się w tył i leżał tak ciężko dysząc. Z rozgoryczeniem oszacował nową pułapkę,
zbadał ją, przeklął. Płomyk zapalniczki oświetlił wyblakłą powierzchnię cynkową koloru
ostrygi. Kolejna pułapka to spiekota!
Aż jęknął na głos. Jak to zniesie jego poobcierane ciało? Jak zdoła ochronić skórę
przed tym metalem? Nie ma jednak rady. Może albo wracać, albo zostać tam, gdzie jest, albo
posuwać się naprzód. Nie ma tu miejsca na inną decyzję, inny krok czy usprawiedliwienie, i
tylko jeden, jedyny okruch nadziei. %7łe ta spiekota go nie zabije, co najwyżej wymaltretuje. %7łe
nie będzie to ostateczne pole śmierci, a jedynie kolejny sprawdzian, ile Bond może
wytrzymać.
Bond pomyślał o dziewczynie i o tym, co też ona musi teraz przechodzić. No, cóż.
Trzeba brnąć naprzód. Rozpatrzmy się więc...
Wyjął nóż, ciachnął przód koszuli, pociął go na pasy. Jedyna nadzieja w owinięciu
tych części ciała, które będą najbardziej narażone - czyli dłoni i stóp. Aokcie i kolana muszą
się zadowolić pojedynczą osłoną materiału. Zabrał się mozolnie do roboty, klnąc przy tym
pod nosem.
Wreszcie był gotów. Raz, dwa, trzy...
Skręcił za róg i ruszył naprzód w zatęchły żar.
Byle nie dotykać brzuchem podłoża! Zwierać ramiona! Ręce, kolana, palce nóg; ręce,
kolana, palce nóg. Szybciej, szybciej! Suń tak szybko, żeby każdy kontakt z podłożem
ustępował miejsca następnemu.
Najbardziej cierpiały przy tym kolana, bo musiały przyjmować na siebie brzemię
całego ciała. Zaczęły się tlić ochraniacze na rękach. Najpierw jedna iskra, potem druga, a za
chwilę robak czerwieni, kiedy iskry jęły pełgać coraz prędzej. Dym palonego materiału piekł
załzawione oczy. Boże, dłużej tego nie wytrzyma! Ani krztyny powietrza. Płuca mu pękały.
Teraz już za każdym ruchem do przodu z obu rąk sypały się iskry. Materiał zaraz spłonie. I
wtedy zacznie się palić ciało. Bond stracił równowagę i uderzył poobcieranym ramieniem w
metal. Aż zawył z bólu. Zaczął teraz regularnie wyć przy każdym zetknięciu ręki, kolana czy
palców nóg z powierzchnią. To już jego ostatnie chwile. To już koniec. Teraz padnie na
brzuch i usmaży się wolno na śmierć. Nie! Musi sunąć dalej, wyjąc, aż sobie spali mięso do [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • moje-waterloo.xlx.pl
  •