[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Poza tym był tak zajęty paplaniną Belindy Lovejoyce, że nie miał nawet czasu się
odwrócić, kiedy Rosalyn odjeżdżała. Wiedziała o tym, ponieważ ona się odwróciła.
Colin kątem oka obserwował odjazd Rosalyn i był wściekły jak nigdy. Rosalyn potrafiła
sprawić, że czuł się nic niewart - prawie jak ten żwir pod jego stopami.
A co gorsza zupełnie nie wiedział, dlaczego tak się działo.
Przecież zazwyczaj miał powodzenie u kobiet i bez próżności mógł stwierdzić, że
zawdzięczał to swojemu wyglądowi oraz ambitnemu charakterowi. Był człowiekiem,
który wiele osiągnął i który zamierzał osiągnąć jeszcze więcej - a Rosalyn zdawała się
tego w ogóle nie zauważać.
Drugą kobietą, która w przeszłości traktowała go w podobny sposób, była Belinda
Lovejoyce. Teraz jednak Belinda jadła mu z ręki. Szukała następnego męża i tym razem
Colin pasował już do jej standardów. Swojego czasu zrobiłby dla niej niemal wszystko.
Ale to też się zmieniło. Nie był już tym lekkomyślnym niedorostkiem, który uważał, że
jedyną wartością w kobiecie jest jej uroda.
Obecnie wymagał czegoś więcej. Pragnął kobiety, która podzielałaby jego poczucie
humoru, kobiety inteligentnej, doceniającej takie cechy jak uczciwość, odwaga i
lojalność.
Belinda zaś nie miała najmniejszego pojęcia, co to lojalność. O swoim zmarłym mężu
mówiła z szyderstwem. Wielokrotnie też dawała bezwstydnie do zrozumienia, że mąż był
za stary, aby zaspokoić ją w łóżku. W innym przypadku, przynajmniej w jej przekonaniu,
z pewnością powiłaby mu syna i wtedy dzieci męża z poprzedniego małżeństwa nie
wyrzuciłyby jej z jej własnego majątku.
Cóż, Colin nie miał już ochoty na Belindę. Był na to zbyt dumny - nie chciał być tym
drugim i gorszym. Niemniej słuchał jej paplaniny z uśmiechem, choć pożegnał się z nią,
kiedy tylko Rosalyn odjechała.
- Jedziesz do domu? - spytał Matt, podchodząc do brata.
- Chyba raczej wybiorę się na konną przejażdżkę. Oczyszczę umysł, żeby przesłanie
brata przemycone w kazaniu lepiej do mnie dotarło.
Matt się roześmiał.
- Cieszę się, słysząc, że ktoś jednak wysłuchał mojego kazania. Dobrze ci zrobi, jeśli się
nad nim zastanowisz, tylko nie zapomnij wrócić do domu na obiad.
Colin skinął głową na zgodę.
- I nie spóznij się, bo Val będzie zła - dodał Matt, odchodząc już w stronę probostwa.
Odwrócił się jednak jeszcze, jakby o czymś sobie przypomniał. - Zpiewasz coraz lepiej,
bracie. Czasami udawało ci się nawet nie fałszować.
- Idz do diabła - padła szorstka odpowiedz, na którą pastor zareagował wybuchem
śmiechu, a Colin pomyślał, że dobrze jest być znowu w domu.
Pół godziny pózniej po osiodłaniu Oscara wyjechał na drogę prowadzącą do Chatburn, a
następnie po przeskoczeniu rzędu krzewów pozwolił wierzchowcowi mknąć prze pole na
złamanie karku w stronę lasu.
W pewnej chwili jednak, zanim jeszcze dotarł do celu, zatrzymał konia w miejscu, bo z
oddali doszło go chrapliwe ujadanie ogarów. Wyglądało na to, że lord Loftus, za nic
mając zasady, poluje nawet w niedzielę.
Oscar nastawił uszu, bo on też usłyszał szczekanie, a w pewnej chwili zaczał wręcz
tańczyć w miejscu... Jego dziwne zachowanie znalazło swoje wyjaśnienie już po
sekundzie, gdy spod wydrążonego pnia przerzuconego nad wąskim strumykiem
wystrzelił w stronę konia i jezdzca jakiś zwierz.
Był to list.
- Uciekaj mój przyjacielu - zakrzyknął w jego kierunku Colin życzliwie. - Uciekaj, zanim
cię dopadną.
A lis, który najpierw jakby ciężko westchnął, posłuchał rady i poderwawszy się na nogi,
skoczył w sam środek strumienia. Colin odprowadził uciekiniera wzrokiem, po czym
skierował konia w stronę, skąd dochodziło ujadanie psów.
Moment pózniej dostrzegł je pojawiające się na szczycie urwiska. Za ogarami gnał konno
lord Loftus i ktoś jeszcze. Ogary, biegnąc za tropem, przemknęły obok Oscara i pognały
w kierunku lasu. Ale Colin się nie martwił - był pewien, że jego futerkowy przyjaciel
zdążył się już gdzieś dobrze ukryć. Czekał teraz na Loftusa, który zbliżał się w jego
stronę wraz z drugim jezdzcem, Shellsworthem.
- Och, Mandland! - zakrzyknął Loftus, kiedy był już blisko. Twarz miał czerwoną od
wysiłku. - Widziałeś może tego przeklętego lisa?
- Chyba mi tu gdzieś przemknął. Uciekał na północ przez pole, w stronę lasu.
- Tam do diaska! - zaklął arystokrata. - Te cholerne psy znowu pobiegły w złym
kierunku!
- Dzień dobry pułkowniku - przywitał się Shellsworth, dodając zaraz słodkim głosem: -
Słyszałem, że pańskie małżeńskie plany spaliły jednak na panewce
- Wie pan, jakie są kobiety - mruknął Colin w odpowiedzi ze wzruszeniem ramion. -
Mają kapryśną naturę. Notariusz wykrzywił twarz w złośliwym uśmiechu.
- No cóż, prawda, ale pan pewnie i tak nie przestanie łasić się do stóp tej damy...
- Shellsworth, natychmiast się ucisz! - wykrzykną Loftus. - Jak będziesz tak gadał,
Mandland wyzwie cię na pojedynek za obrazę i zrobi z ciebie siekane kotlety, a ja stracę
notariusza. Nic z ciebie nie zostanie, nawet buty. -Arystokrata zerknął w stronę Colina. -
Pułkowniku, wierzę, że poradzi pan sobie z lady Rosalyn. Wie pan przecież, czego ja
oczekuję. A ja wiem, czego pan chce.
- Tak jest, jego lordowska mość - przytaknął Colin.
- Mówisz więc pan, że lis uciekł przez pole? - upewnił się Loftus, powracając myślami
do ważniejszych dla niego spraw.
- Uciekał w kierunku Barley Booth.
- Wielkie dzięki za wskazówkę - zakrzyknął Loftus, po czym zwrócił się do notariusza: -
Ruszajmy, Shellsworth. Zobaczymy, co potrafi ta twoja szkapa.
- Ale sir - odezwał się notariusz z powątpiewaniem. - Proszę popatrzeć na psy. Węszą
koło strumienia i wcale go nie przekraczają.
- Bo te niezguły nie mają za grosz powonienia - obruszył się Loftus. - Nie słyszałeś,
Shellsworth, co powiedział pułkownik? - Po tych słowach lord ruszył z kopyta przez
pole, a jego towarzyszowi i ogarom nie pozostawało nic innego jak podążyć za nim.
Colin przyglądał się całej grupie znikającej z widoku.
- I co myślisz, Oskar? - mruknął, gdy już został sam na drodze. - Twoim zdaniem warto
zatańczyć do melodii lady Rosalyn, czy to raczej ja powinienem nadawać ton?
Oscar, jakby rozumiejąc, że jest o coś pytany, zarżał cicho.
- Masz rację - zgodził się z nim Colin - najlepiej wracać do domu, bo spóznię się na
obiad, a wtedy musiałbym stawać w szranki z moją szwagierką, kimś gorszym nawet od
Rosalyn.
I po tych słowach Colin, zawróciwszy konia, ruszył w drogę powrotną.
Mandland nie pojawiał się w Maiden Hill przez kolejne dwa dni, a Rosalyn zastanawiała
się, czy pułkownik próbuje zyskać na czasie, czy może chodzi o coś innego. Jej zdaniem
chodziło o coś innego.
Za to w poniedziałek odwiedziła ją lady Loftus, lecz wyszła rozzłoszczona, bo Rosalyn
nie chciała z nią rozmawiać o Mandlandzie. Więcej nikt jej nie odwiedził, czemu wcale
się nie dziwiła, wiedziała bowiem, jakimi zasadami kierują się okoliczni mieszkańcy.
Domyślała się, że postanowili ją ignorować, ponieważ nie rzuciła się w ramiona
pułkownika Mandlanda, tak jak sobie tego życzyli.
Co do wyjazdu, decyzję za nią podjął los. Kuzyn George przysłał pieniądze na podróż,
choć nie tyle, ile trzeba -musiała dołożyć do podróży ze swoich skąpych oszczędności.
Natomiast Covey, kiedy się dowiedziała o pieniądzach
i liście od kuzyna, zrobiła się dziwnie cicha i nieobecna.
- Nie musisz wyjeżdżać - zapewniała ją Rosalyn. - Jestem pewna, że ktoś z Clitheroe albo
z Valley przyjmie cię do siebie.
- Nie, nie, moje miejsce jest przy tobie - upierała się starsza dama, a Rosalyn, kierowana
egoistycznymi pobudkami, nie obstawała przy swoim. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • moje-waterloo.xlx.pl
  •