[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Czyż nie jesteście mordercami?
- Przedtem był pan dla mnie uprzejmiejszy... nie mówił pan w ten sposób...
- Przedtem rachunek nasz był inny, a teraz jest inny...
- Ależ, sennor Desierto... nie pojmuję, dlaczego zmienił się pan tak nagle...
- Jestem taki sam, jak przedtem; zmieniły się tylko okoliczności.
- Jakie okoliczności? Co pan mówi?
- Na wolnym stepie nie byłem pewny powodzenia, więc po-stępowałem z wami łagodnie, aby
uniknąć dalszego rozlewu krwi.
- A zatem postępował pan obłudnie... - fuknął czerwonoskóry.
- %7łądam niezwłocznego zawarcia przymierza!
177
- Bardzo chętnie. Ale zapominasz widocznie o moich warunkach.
Czy powiedziałeś szczerą prawdę?
- Pan mnie obraża!
- Bynajmniej. Okłamałeś nas bezczelnie i zamierzałeś oszukać.
Wiesz dobrze, co robił sendador w ostatnich czasach. Byłeś jego wspólnikiem i zasłużyłeś...
- Kłamstwo! - wrzasnął czerwonoskóry. - Bezczelne kłamstwo!
Uznałem, że powinienem wtrącić się do rozmowy. Położyłem czerwonoskóremu rękę na ramieniu i
odezwałem się:
- Słuchaj! Może byś nam powiedział przede wszystkim, skąd pochodzą konie, które znalezliśmy w
waszych rękach?
- Kupiliśmy je... to nasza własność!
- Kłamiesz! Konie te są naszą własnością! Zrabował nam je przed paru dniami sendador. Niech ci
się nie zdaje, że nas można wy-prowadzić w pole. Czy twoi ludzie nie powiedzieli ci, że nas
znają?
- Nic mi nie mówili - syknął, uchylając się, jakby mu moja ręka cetnarem ciążyła na ramieniu.
- Ale znasz człowieka, który się nazywa Horno?
- Nie! I jeszcze raz nie!
- I nie wiesz o tym, że jest on więziony nad Aaguna de Bambu?
Widząc moją stanowczość, zmienił się na twarzy, zbladł, drżał na całym ciele i dyszał ciężko.
Postanowił jednakże, pomimo wszystko, przeczyć.
- Nie znam takiej miejscowości.
- Nie znasz? Przecież tam znajdują się wasze kobiety i dzieci pod opieką czterdziestu wojowników.
- Sennor, to... to... pomyłka...
- Tym lepiej dla ciebie, bo jeśli nie znasz ani tej miejscowości, ani tych ludzi, to nie będzie cię
wcale bolało; że zajmiemy Isleta del Circolo i pomścimy krzywdę Horna.
Aotr, zamiast się upokorzyć, strząsnął moją rękę z ramienia i ryknął:
- Co mnie to wszystko obchodzi? Czego ode mnie chcecie?
Obchodzicie się ze mną jak z parobkiem. Ale nie pozwolę sobie grać na nosie!
A zwróciwszy sie do mnie, zawołał:
- Zapominasz, że jestem wodzem ludu Mbocovisów, a ty kto
jesteś? Kto wy jesteście?
I popatrzył na mnie nabiegłymi krwią oczyma.
178
Na te pyszałkowate słowa omal nie parsknąłem śmiechem.
- Kto ja jestem, pytasz? Zaraz się o tym dowiesz! Jestem tym, który chwyci cię za kark i wrzuci
tam, gdzie twoje miejsce. Nie mam czasu na słuchanie twoich bezczeinych i głupich wykrętów,
a wkrótce wypisze-my ci na skórze naszą legitymację, z której się dowiesz, kto my jesteśmy...
Marsz do lochu!
To mówiąc, chwyciłem draba za kark i potrząsnąłem nim jak pustym workiern.
Wnet rzuciło się na niego kitku Tobasów - i zaperzony, rzucający się z wściekłości wódz
powędrował do lochu.
Po uporaniu się z drugim oddziałem nieprzyjacielskim, uwolniliśmy wieś Tobasów od
niebezpieczeństwa. Nic dziwnego, że Desierto polecił rozpocząć przygotowania do uczty, której
trzeba było zaniechać dnia poprzedniego.
Mimo ogólnych próśb, nie mogłem nawet myśleć o udziale w tym święcie Indian, gdyż musiałem
wyruszyć w step, aby szukać śladów sendadora.
- Ha, trudno! - rzekł Pena, gdy mu to wyjaśniłem. - Podążymy więc natychmiast śladami tego
draba.
- Mówi pan  podążymy , a więc zamierza mi pan towarzyszyć.
Będę bardzo zadowolony, byle pan nie zrobił takiego błędu, jak wczoraj. Sendador na pewno kręci
się jeszcze po lesie. Moglibyśmy go schwytać, gdyby nam się udało podejść ku niemu całkiem nie-
spodzianie. Ale może będę musiał puścić go jeszcze tym razem.
- Co? Puścić?
- Powiedziałem  puścić go jeszcze tym razem , to znaczy: nie daję za wygraną, lecz odłożę sprawę
na czas pózniejszy. Zastanówmy się nad jego obecnym położniem. Wie on doskonale, co
uczyniliśmy z oddziałem Mbocovisów. Osamotniony, ma do wyboru tylko dwie drogi. Mógłby
puścić się nad Laguna de Bambu do tych Mbocovisów, którzy strzegą naszych towarzyszy; ale
jako człowiek nie w ciemię bity, domyśla się zapewne, że podążymy tam, by ich uwolnić z
pazurów jego bandy. Wie również, że mając konie, możemy go wyprzedzić, a więc pójdzie tam
na próżno, narażając się na niebezpieczeństwo natknięcia się na nas. Drugim jego celem mogą
być góry i Pampa de Salinas.
- Czy odważy się ruszyć w tak daleką podróż sam jeden, bez broni i żywności?
= Sendador podróżuje przeważnie sam, a jeśli mu trzeba towarzy-179 szy, łatwo ich znajdzie po
drodze. Jestem pewien, że trop, gdybym go znalazł, nie poprowadzi mnie gdzie indziej, tylko w
góry. By odnalezć ten trop, nie potrzebuję pomocy, więc pan zostanie na razie tutaj, a jutro, skoro
świt, wyruszymy w kierunku Laguna de Bambu. Pena, rad nierad, zgodził się na to, ale gdy
począłem się przygotowy-wać do drogi, przystąpiła do mnie Unica i ozwała się prosząco:
- Wybiera się pan na poszukiwanie śladów. Jeśli pan się zgodzi, pójdę z panem. Proszę się nie
obawiać, potrafię być ostrożna i nie narażę pana na kłopot.
- Owszem, jeżeli pani ma ochotę, może mi pani towarzyszyć, bo o kłopocie nie ma mowy. Ale
proszę zważyć, jak uciążliwe jest moje zadanie. Kto wie, czy nie wypadnie czołgać się wśród
krzaków, albo wdrapywać się na drzewo. Jakże pani sobie wtedy poradzi? Dla kobiety nie jest to
przecież łatwe.
- O, pan mnie jeszcze nie zna! Przekona się pan, co potraiię.
Wyrosłam przecież w puszczy.
- Ha, jeżeli pani tak nalega, proszę ze mną. Po drodze wyjaśnię pani, na czym polega moja sztuka.
Samo szukanie nie wystarczy; główną rzeczą jest myśl. ,
- Myśl? - zapytała zdziwiona.
- Tak. Przede wszystkim przypomnę sobie dokładnie wszystko, co się tu stało i wysunę z tego
wnioski co do zamiarów sendadora, a potem dopiero według tego będę szukał śladów.
Przypuszczam, że sendador kręcił się po okolicy tak długo, dopóki się nie przekonał, jaki koniec
miała sprawa z Mbocovisami. Czekał prawdopodobnie aż do chwili, gdy poprowadziliśmy
jeńców do wsi, a chcąc wszystko widzieć dokładnie, musiał ukryć się w krzakach, i to niedaleko
drogi. Co potem robił przez noc, jest dla nas obojętne. Ważny jest trop, który pozostawił, cofając
się po naszym odejściu. 
- I wie pan, gdzie szukać śladów?
- Przekona się pani, że przypuszczenia moje nie są mylne.
Niedaleko od nas znajduje się wąski pas drzew. Tam musimy niechybnie wpaść na jego ślady, gdyż
tylko tam mógł szukać kryjówki.
- Rzeczywiście sprawa dosyć zawiła. Ale... niech pan spojrzy, jakiś ślad...
- Przystanęła, wskazując odcisk stopy ludzkiej na piasku. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • moje-waterloo.xlx.pl
  •