[ Pobierz całość w formacie PDF ]

stancyjki. W czasie tej rozmowy z za portjery ukazała się panna Konstancja. Borowicz
wyciągnął do niej rękę z serdecznym uściskiem. Pannisko, zestarzałe już zupełnie, szepnęło
146
swoje: - a, powinszować!... - i zasiadło w kącie izby do roboty na drutach. Od czasu do czasu
panna Konstancja rzucała okiem na barczystą postać Marcina z wyrazem wielkiego smutku.
Wszystko na ziemi krzewiło się, mężniało, szło dokądś z furją w życie, oprócz niej, oprócz
niej jednej, co wrosła w swe miejsce niby drzewo próchniejące. Z sąsiedniego pokoju
wysunął się młody Przepiórkowski, łysy już, jak kolano, przywitał się z Marcinem i siadł w
drugim kąciku. Stara Przepiórzyca, zarządziwszy, jakie imbryki mają być przystawione,
wróciła do pokoju i rzekła:
- O nas to już wiesz pewno, Marcinek?
- Cóż ja mam wiedzieć?
- No, jakto? %7łe nam stancję zamknęli?
- Pierwsze słyszę!
- Tak, tak! Kriestoobriadnikow wezwał mię do siebie przed dwoma tygodniami i
zapowiedział, żebym sobie kosztów oszczędziła, bo on nam stancji trzymać nie da, niby
katoliczkom. Od tego, podał, będą specjalne moskiewki, a następnie jakieś tam internaty.
- Czy podobna? - rzekł Marcin, szczerze zmartwiony.
- Już my nawet sprzedali, co się dało: stoły, krzesła, lampy. Szukamy mniejszego lokalu, bo
pocóż nam taka buda?
Staruszka otarła łzę bezwiednym ruchem, jakby spędzała muchę.
- Internaty... przednia to jest myśl... - rzekł Somonowicz. - środek do zaprowadzenia
wzorowej karności, należytego rygoru, ale...
- I moskwicyzmu... - rzekł Marcin.
- Co mówisz, filozofie? Moskwicyzmu? Jaki już rezon, a co, a co? - wołał, spoglądając
kolejno na panią Przepiórkowską, na jej syna i córkę.
- Ależ tak, moskwicyzmu... - mówił Borowicz niezrażony. - Nietylko w klasie, ale i w
domu będą uczniowie zmuszeni do mówienia ciągle po rosyjsku. Społeczeństwo nie daje nam
przecież żadnych środków ratunku...
- Społeczeństwo... fiu... fiu!... Więc cóż niby to społeczeństwo?.
- Panie radco, czyż pan rzeczywiście nie współczuje z babcią Przepiórkowską, której nie
wiedzieć dlaczego zamykają stancję, choć ją prowadziła uczciwie i doskonale, i tym
sposobem niweczą środek utrzymania się? Czyż pan rzeczywiście współczuje z brutalnemi
fantazjami karierowiczów gimnazjalnych?
- Wara waćpanu do tego, z czem ja współczuję! - krzyczał stary, tupiąc pantoflami. - Z
niczem i nikim nie współczuję, skoro mam przed oczyma wolę rządu.
147
- Tak to rozumiem, to wyrazne! A ja inaczej, ja nie mogę znieść! - wołał Borowicz,
zapalając się do żywego.
Starzec odprostował swe wypaczone plecy i patrzał na niego rozognionemi oczyma.
- Acan masz mleko pod nosem i tyle akurat masz mówić o znoszeniu, co... Nie chcę zresztą
gadać ci otwarcie! Ze mną się będziesz spierał, com sześćdziesiąt lat temu...
- Ja nie patrzyłem ani na rewolucję, ani na powstanie, ale przecież to nie racja, żebym nie
miał prawa czuć ucisku, myśleć o nim i opierać mu się ze wszech sił moich...
- A co, a co, słyszeliście? - krzyknął Somonowicz. - Trzeci dziesiątek lat upływa, to jest
nasionko Macie państwo! Czy nie mówiłem? Ja to przeczuwam, ia to widzę! Tu mi włosy
wyrosną, jeżeli ty znowu czego nie zmajstrujesz, - wołał, podsuwając Borowiczowi do oczu
swe zmarszczone ręce - tu mi włosy wyrosną! Ale to sobie waćpan zapisz w głowie, że ja nie
chcę tego dożyć, że nie zgodzę się pod żadnym pozorem na to patrzeć i że sobie w twoich
oczach, gołowąsie, z pistoletu w łeb wypalę! To sobie zapamiętaj !...
- Po cóż znowu pan radca ma sobie w łeb walić? - pytał zmieszany Borowicz.
- Poco mam sobie w łeb walić? Bo mam już dosyć. Nie chcę trzeci raz patrzeć, nie chcę
patrzeć, słyszeć, czuć, nie chcę, nie chcę!
- Ależ o co radcy chodzi? - wtrąciła się staruszka.
- O co chodzi? O to chodzi, że nie mam już sił ani przeciwdziałać, ani wstrzymywać, a
patrzeć i wszechmocy boskiej po nocach nadaremnie wzywać nie chcę, choćbym miał duszę
wydać na potępienie wieczne. Na to warn mogę w tej chwili wykonać przysięgę, że nie chcę
patrzeć i nie będę! Wy sobie słuchajcie takiego siewcy, a ja wam powtarzam miljon set razy.
że to jest wróg waszej nacji, oto ten, który tu stoi!
- Ech, jużem się nasłuchał tych kabalistycznych przeklęć pana radcy i wiem, co za niemi
idzie... - rzekł Borowicz, machając ręką. Nie ma o czem gadać...
- Jest o czem gadać! Ja cię widzę na wylot! Oddaj się w ręce sprawiedliwości!...
Marcin nie mógł już wytrzymać, to też, nie czekając na kawę, co tchu pożegnał się ze
wszystkimi.
Stary radca wychylił się za nim z sieni i wołał na cały głos:
- Oddaj się w ręce sprawiedliwości, to ci radzę, jak ojciec...
Wprost z Wygwizdowa Borowicz cwaÅ‚em pobiegÅ‚ na ulicÄ™ «Biruty». Gdy siÄ™ do tych
miejsc zbliżał, szedł, jak lunatyk. Tyle dni i nocy przepędził w tęsknocie za tym widokiem,
tyle razy budził się z marzeń do rzeczywistej ich nieobecności, że gdy nareszcie dane mu było
znalezć się wśród tych zaułków, poczytywał je za gorączkowe widziadła. %7łycie swoim
trybem toczące się w małych sklepikach, w jeszcze mniejszych warsztatach, w brudnych i
ciasnych mieszkaniach, na ulicy i w sionkach - było mu drogie i czcigodne, jak święty kult,
148
jako umiłowana świątynia samego bóstwa. Szedł noga za nogą i wolno wznosił oczy do szyb
pierwszego piętra. O, gdyby ją mógł zobaczyć, gdyby tylko raz spojrzeć!...
Zdała już dostrzegł, że z okien wyjęte są żaglowe story i firanki, a większość tych okien
poroztwierana tak jednostajnie, że z mieszkania wiała pustka. W głębi jednej z sal widać było
podwójną drabinę z białego drzewa, zachlapaną olejnemi farbami. Dalej, na miejscu pięknych
złocieni w białych wazonikach, stał garnek z niebieską ultramaryną i sterczący w nim gruby
pędzel.
Serce Marcina zakÅ‚uÅ‚a zÅ‚oÅ›liwa boleść, ów, jak mówi Hamlet, «taki jedynie rodzaj
przeczucia, jakiby zmieszaÅ‚, być może, kobietÄ™». - PragnÄ…c znalezć odrazu Å›rodek ratunku na
to gniotące uczucie, Borowicz wszedł w bramę i spotkał tam starą i unurzaną w brudzie
stróżkę, która oczyszczała miotliskiem ua długim kiju bramę wjazdową.
- Proszę pani, - szepnął, wsuwając babie w rękę pół rubla, - czy doktor Stogowski teraz
przyjmuje chorych?
- Ten, co tu na górze mieszkał, ruski doktor, to się już wyprowadził, ale przyjdzie na
kwaterę to samo doktor, tylko inszy, a tera niema żadnego... - rzekła babina, osłupiała z
podziwu na widok takiej kupy pieniędzy.
- A gdzież tamten?
- Tamtego przeniosły aże w głęboką Rosiją.
- W głęboką Rosiją - powtórzył Marcin dygocącemi wargami.
- Mówił ta dzieńszczyk, ze tam niby ten doktor Stogowski będzie brał lepszą zasługę. Na
jednorola tam poszedł, to samo przy wojsku.
- Ale, gdzież to jest?
- Gadał on toto, ale nie potrafię wymówić. Jakosi tak, jakby... Zmierno, czy co?
- A czy to już wyjechali?
- O już będzie z pięć niedziel, jak pojechały.
- I ta panienka, córka to samo?
- A ino, pojechała i ona. Zapłakała se, chudziątko, jak przyszło włazić na furę. Jeszcze mi
złotówkę wetknęła, żem, widać, sterczała, jako się patrzy przy bramie.
Marcin odszedł stamtąd. Nie widział ani jednego przechodnia, instynktem prawie trafiał z
ulicy w ulicę, z ulicy w ulicę, z ulicy w ulicę. Nie wiedząc o tem, znalazł się u bramy parku;
wszedł tam, skierował na swoją uliczkę i trafił do zródła.
Pusto było w tem ustroniu. Kamienne ławki stały tak samo, tylko liście bzu poczerniały, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • moje-waterloo.xlx.pl
  •