[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Olaf. Tylko co to, Wioletko, ma wspólnego z ra­
towaniem nas trojga?
- To - odparła Wioletka - że jeśli uratujemy
Bagiennych i udowodnimy niewinność Jacques'a,
Hrabia Olaf na pewno nas dopadnie, a sami wi­
dzicie, że na obronÄ™ ze strony Rady Starszych li­
czyć nie możemy.
- Poe! - zasugerowało Słoneczko.
- Ani na obronÄ™ ze strony pana Poe - przy­
znaÅ‚a Wioletka. - Dlatego musimy sami siÄ™ ra­
tować.
To rzekłszy, zwróciła się do Hektora:
- Również wczoraj opowiadałeś nam o swoim
samowystarczalnym balonowym domu.
Hektor ponownie rozejrzał się po kuchni,
sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje.
- Tak - szepnÄ…Å‚ - ale chyba przerwÄ™ prace nad
nim. Kiedy siÄ™ Rada Starszych zorientuje, że Å‚a­
mię prawo numer 67, jak nic spłonę na stosie.
Zresztą i tak nie umiem uruchomić silnika.
- Chętnie rzucę na niego okiem, jeśli nie masz
nic przeciwko temu - zaoferowała się Wioletka. -
Może wpadnie mi do głowy jakieś rozwiązanie.
Co prawda konstruowałeś swój samowystarczalny
balonowy dom, aby uciec do niego przed WZS,
Radą Starszych i wszystkim, co napędza ci pietra,
ale taki dom mógłby też stać się fantastycznym
pojazdem do ucieczki.
- MyÅ›lÄ™, że mógÅ‚by peÅ‚nić obie te funkcje na­
raz - bąknął nieśmiało Hektor i sięgnął przez
stół, aby pogłaskać Słoneczko po pleckach. -
Bardzo siÄ™ cieszÄ™ waszym towarzystwem, drogie
dzieci, i byłbym zachwycony, mogąc dzielić
z wami dom. W moim balonowym domu jest
peÅ‚no miejsca, a gdybyÅ›my go raz wreszcie uru­
chomili, moglibyśmy już nigdy nie wracać na
ziemiÄ™. Hrabia Olaf i jego poplecznicy przestali­
by was nękać raz na zawsze. Co wy na to?
Trójka Baudelaire'ów wysÅ‚uchaÅ‚a z uwagÄ… pro­
pozycji Hektora, lecz gdy mu spróbowali odpo­
wiedzieć, stwierdzili nagle, że znów znajdują się
w potrzasku trudnej decyzji. Z jednej strony, ży­
cie w tak osobliwych warunkach wydało im się
niezwykle ekscytujące, a myśl o uwolnieniu się
raz na zawsze od Hrabiego Olafa byÅ‚a co naj­
mniej pociągająca. Wioletka spojrzała na swoją
malutkÄ… siostrzyczkÄ™ i przypomniaÅ‚a sobie obiet­
nicę złożoną rodzicom w dniu narodzin Sło-
neczka: że bÄ™dzie zawsze uważaÅ‚a na mÅ‚odsze ro­
dzeństwo i pilnowała, aby Klausowi i Słoneczku
nie staÅ‚o siÄ™ nic zÅ‚ego. Klaus spojrzaÅ‚ na Hekto­
ra - jedynego obywatela wrednej wioski, który
chyba naprawdÄ™ troszczyÅ‚ siÄ™ o sieroty, jak przy­
stało na porządnego opiekuna. A Słoneczko
spojrzaÅ‚o w okno na wieczorne niebo i przypo­
mniało sobie, jak pierwszy raz obserwowało
wraz z rodzeństwem wspaniały przelot kruków
WZS, marząc, aby jak one wznieść się w niebo
ponad wszystkie kłopoty. Lecz z drugiej strony,
Baudelaire'owie mieli wrażenie, że wzlecieć raz
na zawsze ponad wszelkie przykrości i do końca
życia bujać wysoko w niebie, to nie jest dla czÅ‚o­
wieka wÅ‚aÅ›ciwy sposób życia. SÅ‚oneczko byÅ‚o jesz­
cze malutkie, Klaus miał zaledwie dwanaście
lat, a Wioletka, najstarsza z rodzeństwa - tylko
czternaście, więc do starości było im daleko.
Baudelaire'owie mieli wiele planów dotyczących
życia na ziemi i nie uÅ›miechaÅ‚o im siÄ™ rezygno­
wać z tych planów na tak wczesnym etapie żywo­
ta. Siedzieli więc przy stole w kuchni, rozważali
plan Hektora i pomaÅ‚u utwierdzali siÄ™ w przeko­
naniu, że gdyby mieli przez resztę życia bujać
w przestworzach, czuliby siÄ™ nie w swoim żywio­
le, co tu oznacza:  nie w takim domu, o jakim
marzyli".
- Nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość -
odrzekÅ‚a dyplomatycznie Wioletka, majÄ…c na­
dzieję, że nie sprawia Hektorowi przykrości. -
Zanim podejmiemy decyzjÄ™ co do reszty naszego
życia, wyrwijmy najpierw Duncana i Izadorę ze
szponów Olafa.
- I uchrońmy Jacques'a przed spaleniem na
stosie - dodał Klaus.
- Albiko! - dorzuciło Słoneczko, komunikując
coś w sensie:  I rozszyfrujmy tajemniczy skrót
WZS, o którym powiadomili nas Bagienni".
Hektor westchnÄ…Å‚ ze smutkiem.
- Macie racjÄ™ - przyznaÅ‚. - To teraz najważ­
niejsze sprawy, chociaż na myśl o nich dostaję
pietra. A wiÄ™c do dzieÅ‚a. Odprowadzmy SÅ‚onecz­
ko pod drzewo i chodzmy do stodoÅ‚y, gdzie mie­
ści się biblioteka i warsztat. Zanosi się na na-
stępną długą noc, ale miejmy nadzieję, że tym
razem nasze starania nie pójdą na marne.
Sieroty Baudelaire uśmiechnęły się do pana
złotej rączki i podążyły za nim w ciemną noc,
chłodną, wietrzną i pełną szmerów moszczących
siÄ™ na drzewie kruków. Rozstali siÄ™ też z uÅ›mie­
chem: Słoneczko poczołgało się na czworakach
pod Drzewo Nigdyjuż, a dwoje starszych Baude-
laire'ów poszło dalej za Hektorem do stodoły.
Tam, uÅ›miechniÄ™ci, przystÄ…pili do realizacji swo­
ich planów. Wioletka uśmiechała się, bo warsztat
Hektora był wzorowo wyposażony w obcęgi, kleje,
druty i wszelkie inne akcesoria, których domagał
siÄ™ jej wynalazczy umysÅ‚, a samowystarczalny ba­
lonowy dom Hektora okazaÅ‚ siÄ™ olbrzymim, im­
ponujÄ…cym i skomplikowanym mechanizmem -
takim właśnie, nad jakimi uwielbiała pracować.
Klaus uśmiechał się, bo biblioteka Hektora była
wygodna, staÅ‚o w niej kilka solidnych stołów i wy­
ściełanych foteli, idealnych do czytania, a książki
o przepisach prawnych WZS okazały się grube
i pełne trudnych słów-właśnie takie, jakie Klaus
najbardziej lubił. A Słoneczko uśmiechało się, bo
z Drzewa Nigdyjuż spadÅ‚o kilka uschniÄ™tych ga­
łęzi, które świetnie nadawały się do gryzienia
w ukryciu podczas całonocnego oczekiwania na
kolejny kuplet Izadory. Sieroty Baudelaire były
w swoim żywiole. Wioletka była w swoim żywiole
w warsztacie, Klaus byÅ‚ w swoim żywiole w bi­
bliotece, a Słoneczko było w swoim żywiole nisko
na ziemi, w pobliżu czegoÅ›, co nadaje siÄ™ do gry­
zienia. Wioletka związała włosy wstążką, żeby nie
wpadaÅ‚y jej do oczu, Klaus przetarÅ‚ okulary, a SÅ‚o­
neczko kilkakrotnie kłapnęło zębami, szykując
siÄ™ na czekajÄ…ce je zadanie. Wszyscy troje uÅ›mie­
chali siÄ™ jak jeszcze nigdy od chwili przybycia do
WZS. Wszyscy troje byli w swoim żywiole i mieli
nadzieję, że ich trzy połączone żywioły pozwolą
im wydostać się z potrzasku.
R O Z D Z I A A
Ósmy
N astÄ™pny dzieÅ„ rozpoczÄ…Å‚ siÄ™ barwnym i maje­
statycznym wschodem słońca, który Słoneczko
obserwowało ze swej kryjówki u stóp Drzewa
Nigdyjuż. Potem rozlegÅ‚y siÄ™ odgÅ‚osy rozbudzo­
nych kruków, które dobiegÅ‚y Klausa w bibliote­
ce w stodole, a następnie ptaki jęły formować
swój codzienny krąg na niebie, który Wioletka
ujrzaÅ‚a opuszczajÄ…c warsztat. Zanim Klaus doÅ‚Ä…­
czyÅ‚ do siostry przed stodoÅ‚Ä…, a SÅ‚oneczko dotar­
ło do nich na czworakach przez płaski teren
dziedzińca, ptaki przestały kołować i skierowały
swój lot ku centrum WZS. Ranek byÅ‚ tak prze­
piękny i spokojny, że opisując go zapominam
niemal, iż był to dla mnie początek bardzo, ale
to bardzo smutnego dnia - dnia, który najchÄ™t­
niej wykreśliłbym z kalendarza Lemony Snicke-
ta. Lecz nie mogę, niestety, wykreślić tego dnia
ze swego kalendarza, tak samo jak nie mogÄ™ na­
pisać szczęśliwego zakończenia tej opowieści -
a powód tego jest prosty: historia nasza zdąża
w caÅ‚kiem odmiennym kierunku. Chociaż pora­
nek byÅ‚ Å›liczny jak rzadko, a Baudelaire'owie by­
li jak rzadko pewni tego, co udało im się odkryć
minionej nocy, na horyzoncie naszej opowieści
nie rysuje się wcale szczęśliwe zakończenie - tak
jak na horyzoncie WZS nie rysowała się owego
dnia sylwetka słonia.
- DzieÅ„ dobry - powitaÅ‚a Wioletka swego bra­
ta i ziewnęła.
- Dzień dobry - odpowiedział Klaus. Trzymał
pod pachą dwa opasłe tomy, ale mimo to zdołał
pomachać SÅ‚oneczku, które wciąż jeszcze czoÅ‚­
gało się w ich stronę na czworakach. - Jak wam
poszło z Hektorem w warsztacie? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • moje-waterloo.xlx.pl
  •