[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ile tylko mogłem, pamiętając, że ściana lasu staje się coraz bardziej
stroma i powinienem jak najprędzej zbliżyć się do uciekiniera. Drzewa
rosły dość gęsto, widoczność była licha. Na szczęście uciekający nie
zachowywał ostrożności. Słyszałem trzask gałęzi i tupot nóg. Biec już nie
mogłem  zbocze stawało się coraz bardziej pochyłe. Dręczyła mnie
obawa, że uciekinier zaczai się niepostrzeżenie za którymś z drzew i w
najlepszym wypadku minę go. W najgorszym  poczęstuje mnie kulą.
Ani przez chwilę nie wątpiłem, że jest dobrze uzbrojony.
Chwytając się gałęzi, wspinałem się, jak mogłem najszybciej,
po tej piekielnej stromiznie. Usiłowałem oddychać
miarowo i głęboko, ale pot wystąpił mi na twarz i czułem
przyspieszone bicie serca. Nagle rozległ się strzał i coś stuknęło.
Na pniu sąsiedniego drzewa ukazała się jasna szrama. Przypadłem
do ziemi. Uciekający mnie widział... Gdzie on jest, w jakiej
stronie?
Należało zdobyć się na cierpliwość i zimną krew. Powolutku,
schylony, posuwałem się teraz od pnia do pnia, starając się
wywoływać jak najmniej hałasu. Pocieszała mnie tylko myśl, że
uciekający znajduje się w niemniej trudnym położeniu.
Znowu rozległ się strzał, potem drugi i trzeci. Tym razem nie
strzelano w moim kierunku. Domyśliłem się, że to przyjaciele
dają znać o sobie i czekają na odzew. Dwa razy pociągnąłem za
spust. Jeszcze nie przebrzmiał huk, gdy nastąpiła odpowiedz, ale z
góry, od uciekiniera. I tym razem skończyło się na odłupaniu kory
z drzewa. Jak długo jednak mogłem cieszyć się takim szczęściem?
Do trzech razy sztuka  powiada przysłowie.
W pewnej chwili ujrzałem prześwitujące między pniami drzew
niebo. Znajdowałem się tuż pod szczytem. Uciekiniera jednak
nadal nie widziałem. Ostatnie kilka jardów przebyłem czołgając
się. Na koniec osiągnąłem płaski grzbiet. Drzewa rosły tu
rzadziej. Ukląkłem za jednym z nich. Gdzież kryje się mój
przeciwnik, w jakiej stronie?
Na lewo wiodła droga, którą udali się moi towarzysze.
Uciekinier mógł przypuszczać, że będą tędy wracać. Skierowałem
się więc na prawo. Szedłem szybko, właściwie biegłem. Wreszcie
dostrzegłem ciemną plamę migającą między drzewami. Więc nie
pomyliłem się, to był on! Dwukrotnie nacisnąłem spust kolta.
Uciekający nagle zniknął mi z oczu. W sekundę pózniej obłoczek
błękitnego dymu wykwitł zza pnia wyniosłego świerka.
Usłyszałem huk i przykry świst kuli. Odruchowo skoczyłem za
drzewo. Czekałem. Po chwili ciemny kształt oderwał się od pnia i
wolno przesunął się za następny. Uczyniłem to samo. Ta
makabryczna zabawa w chowanego powtórzyła się kilka razy. Nie
wiem, jak długo by trwała  las porastał przecież milową
przestrzeń grzbietu  gdyby nie przerwało jej niespodziewane
pojawienie się trzeciego aktora tego dramatu. Poznałem go
natychmiast po stroju. Wynurzył się z gęstwy rosnących niżej
krzewów, w sporej odległości za ukrytym przeciwnikiem.
 Czerwona Chmura!  krzyknąłem.  Jestem tutaj! Czy go
widzisz?
 Niech mój biały brat się nie rusza! Teraz go schwytamy!
Jeszcze nie przebrzmiały te słowa, gdy poczułem na ramieniu
czyjąś rękę. Odwróciłem się błyskawicznie, z palcem na spuście.
Sekunda  i byłbym go nacisnął. Na szczęście refleks nastąpił w
odpowiedniej chwili. Odetchnąłem głęboko.
 Bez takich niespodzianek, Karolu. Niewiele brakowało, a
byłbym cię zastrzelił...
Nie zdążył odpowiedzieć, bo dwukrotny strzał zamącił leśną
ciszę.
 Szybko!  ; zawołał Karol.
Wybiegliśmy zza drzewa. Ujrzałem, jak z przeciwległej strony
zbliża się Czerwona Chmura, a spośród krzewów wyskakuje
któryś z młodych wojowników. Nasz przeciwnik znalazł się
pośrodku tego koła. Poznałem go teraz. To był morderca znad
Jeziora Jelenia. On, człowiek z blizną. Rzekomy Scott!
Stal teraz w kręgu słonecznego światła, mocując się z
karabinkiem. Widocznie zaciął mu się zamek.
Czerwona Chmura znajdował się najbliżej Scotta. Biegł
wielkimi susami. Z przeciwnej strony pędził Karol, któremu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • moje-waterloo.xlx.pl
  •