[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wielkich liściach rabarbaru Wiąz lśniły krople porannej rosy i błyszczały nitki pajęczyn. Morton przeszedł przez
kuchnię i otworzył drzwi do hallu. Kiedy to zrobił, zobaczył przesuwający się po ścianie klatki schodowej cień i
usłyszał skrzypienie podeszew.
- Brewster?!  zawołał.  To ty, Brewster?
Nie było odpowiedzi. Morton ruszył szybko na górę, łapiąc się poręczy.
- Jeśli nie jesteś Brewsterem, w takim razie zejdz na dół bo to prywatna własność i naruszasz cudzy teren.
Wspiął się na pierwsze piętro i rzucił okiem wyżej. Na półpiętrze stała pośród lilii polnych mniszka z
zamkniętymi oczyma. Morton przystanął na chwilę, żeby złapać oddech, a potem dalej. Kiedy jednak dotarł na
drugie piętro, w zasięgu ni nie było nikogo. Ani w korytarzu po lewej stronie ani w korytarzu biegnącym na
wprost, ani w korytarzu, który prowadził na prawo i nad którym zapadł się częściowo dach.
Morton wytężył słuch. Dzień był bezwietrzny, ale gorący, i cala Walhalla skrzypiała i pojękiwała,
wypełniając swoje wnętrza odgłosami rozszerzającego się metalu i rozsychającego drewna. Morton nie mógł się
oprzeć wrażeniu, że nie powinno go tu wcale być, że jest intruzem. Kiedy ponownie przemówił do mikrofonu,
zrobił to bardzo cicho, na wypadek gdyby go ktoś podsłuchiwał:
 Drugie piętro, południowy korytarz. Na odcinku pierwszych stu stóp poważne osunięcia dachu i
zniszczenia, spowodowane przez wodę, penetrującą cały budynek, kondygnacja po kondygnacji".
Sapiąc ciężko wdrapał się na stos popękanych płytek, połamanych belek i wiewiórczych gniazd.
 Strychy w znacznym stopniu opanowane przez gryzonie właściwie cały budynek to jedna wielka
menażeria  dodał. Koszty oczyszczenia z nich domu powinny wynieść minimum pięć i pół tysiąca".
Pchnął drzwi pierwszej sypialni, na jaką natrafił. Były spaczone, ale po dwu albo trzech silnych
pchnięciach otworzyły się szerzej. Na podłodze leżał spłowiały jasnoniebieski dywan z ciemną rdzawą plamą
pośrodku. Morton podszedł do okna i przyjrzał się kominom Walhalli oraz rosnącym dalej drzewom, a potem
odwrócił się i popatrzył na rdzawą plamę. Przypominała mu głowę diabła, kozła albo cień, który rzucała na
ścianę jego babcia, gdy opowiadała mu w dzieciństwie bajki. Wiązała na swojej chustce supły i wyglądała w
niej, jakby miała rogi. Opowiadała mu bajki braci Grimm, w których roiło się od pożerających małe dzieci
olbrzymów i zgarbionych hobgoblinów.
Coś zaskrzypiało. Jakaś stara deska. Gdzieś daleko cicho zamknęły się drzwi. Nawet najlżejszy z
przeciągów nie zdołałby zamknąć drzwi tak cicho.
Morton odwrócił się, łapiąc astmatycznie powietrze. Puste domy nigdy dotąd go nie przerażały, ale ten
powodował, że ciarki chodziły mu po grzbiecie. Był przekonany, że słyszy czyjś oddech tuż za swoimi plecami.
Był przekonany, że nie jest sam, że ktoś stoi bardzo blisko i obserwuje każdy jego ruch.
Ten pokój sprawiał szczególnie duszne i klaustrofobiczne wrażenie i Morton uświadomił sobie nagle, że
unosi się w nim bardzo nieprzyjemny zapach: zapach nafty, tanich kobiecych perfum proszku przeciw
karaluchom i czegoś gorszego, czego nie rozpoznał. Nie wyczuł go wcześniej, może dlatego, że stał w przeciągu.
Jakim cudem mogło tu cuchnąć tak mocno, skoro nikt nie mieszkał w Walhalli od lat? Ktoś musiał koczować w
tym domu niedawno, w przeciwnym razie zapach dawno by wywietrzał. Może ten ktoś koczował tu nadal.
Morton odwrócił się w stronę drzwi. Wchodząc otworzył je szeroko, tak że prawie dotknęły ściany, i ktoś
mógł się za nimi schować. Po krótkim wahaniu zatrzasnął je z głośnym krzykiem, ale oczywiście nikogo za nimi
nie było. Na tapecie widniał tylko brązowy ślad po krucyfiksie.
 Do diabła!  zaklął Morton. Otworzył z powrotem drzwi wyjrzał na korytarz. Zobaczył tylko sterty
kafli i trzepoczące w górze czarne skrzydła podartej papy. Padające przez dziurawy dach słońce osuszało resztki
porannej mgły i wokół unosiły się złotawe opary. Było tak jasno, że przez krótki moment Morton przestał
cokolwiek widzieć.
 Wiem, że ktoś tutaj jest!  zawołał głośno.  Wiem o tym. Nie ma sensu się chować!
Czekał, obficie się pocąc. A potem dałby sobie rękę uciąć, że ktoś nachylił mu się prosto do ucha i
szepnął cicho coś obrazliwego. Brzmiało to jak  kretyn" i było poprzedzone jakimś niezrozumiałym
przekleństwem. Morton obrócił się wściekły na pięcie, ale nikogo za nim nie było. Dopiero kiedy odwrócił się
po raz drugi, ujrzał na samym końcu korytarza mężczyznę w garniturze, który oddalał się szybko, otrzepując
rękawy i zapinając rękawiczki.
 Hej, ty!  zawołał.  Hej, proszę pana! Tak, do pana mówię! Co pan tutaj, do diabła, robi? To
prywatna własność!
Mężczyzna zatrzymał się w samym końcu korytarza i posłał Mortonowi poirytowane spojrzenie. A
potem, wciąż zapinając Kawą rękawiczkę, odwrócił się i zniknął za rogiem.
Morton od lat nie uprawiał żadnych ćwiczeń. Wiedział jednak, że musi złapać tego intruza.
 Hej, poczekaj, koleś  krzyknął, ruszając ciężkim krokiem w pogoń. Przez kilkanaście sekund biegł
niczym prawdziwy sportowiec, z wyprostowaną głową, zaciśniętymi pięściami i unoszącą się w miarowym
oddechu piersią, mijając padające na korytarz trójkąty słonecznego blasku.  Naruszasz cudzy teren! 
wrzasnął. A potem jego lewa stopa przeszła na wylot przez podłogę wzbijając gęsty tuman próchna, zaprawy i
wąskich listew. Pomyślał, że to niemożliwe, że nie spadnie przecież piętro niżej i dlatego w ogóle nawet nie
krzyknął. Ale sekundę pózniej przebił sufit pokoju muzycznego na pierwszym piętrze, kalecząc ręce, raniąc
twarz i drąc na strzępy obsypaną tynkiem koszulę. Czuł, że spada i nie ma się czego złapać, a potem uderzył z
głuchym hukiem w podłogę dwadzieścia stóp niżej, łamiąc obojczyk i kompletnie tracąc oddech. Ta podłoga
również się pod nim załamała i przeleciał w chmurze drzewnego pyłu i tynku kolejnych dwadzieścia stóp w dół.
Przed oczyma mignęło mu okno. Zobaczył półki i ściany. Na pół przytomny przebił niczym nurek warstwę
murszu, który zmienił podłogę biblioteki w mokre płaty zbutwiałego drewna, i wpadł do piwnicy.
Czekała tam na niego stercząca pionowo rura centralnego ogrzewania. Runął prosto na nią, a ona wbiła
się w mięsień jego lewego uda i w miednicę, a potem przeszyła jelita, śledzionę i lewe płuco, mijając zaledwie o
ćwierć cala serce.
Morton ryknął z bólu i z jego ust trysnęły drobne kropelki krwi. Tkwił nadziany na rurę, bezradnie kopiąc
i wymachując rękoma. Jego stopy znajdowały się trzy albo cztery cale nad posadzką piwnicy i mógł tylko
pedałować nimi, lecz im gwałtowniej pedałował, tym głębiej rura wbijała się w jego ciało.
Ratuj mnie, Boże, próbował krzyknąć.
 Ratuj mnie, Boże!  jęknął w końcu cicho.
Ból, jakiego doznawał, był absolutnie nie do zniesienia. Czuł jak chłodny metal przeszywa jego wnętrze,
jelita i brzuch. Czuł go w swoim płucu, które rzęziło niczym mokry balon. Kiedy się szarpnął, rura wbiła się
głębiej i dotknęła skraju żebra. Poczuł jeszcze gorszy ból i zmusił się do zachowania bezruchu.
Na pół przytomny i udręczony, nie potrafił uwierzyć, że jeszcze żyje. W gruncie rzeczy nie wiedział, czy
chce żyć dalej, czy umrzeć. Rura mogła w nieodwracalny sposób uszkodzić jego wnętrzności. Spływająca po
niej krew rozlewała się po kamiennej posadzce. Jeśli nie uda mu się uwolnić w ciągu najbliższych dwudziestu
minut, wykrwawi się prawdopodobnie na śmierć i to czego chce lub czego nie chce, stanie się czysto
akademicką kwestią.
Gdzie, do diabła, podziewał się Brewster? Gdyby w końcu przyjechał, pomógłby mu się uwolnić. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • moje-waterloo.xlx.pl
  •