[ Pobierz całość w formacie PDF ]

i przekrwione oczy, a z jego ust buchnął zapach alkoholu, kiedy
wychrypiał;
- Trzymaj się z dala od mojej siostry, Ballard.
Liz oblała się rumieńcem gniewu.
- Charlie, powiedziałam ci...
- Zamknij się! - Jego ręka wciąż przygniatała ramię Ballarda. -
Jeśli jeszcze raz cię z nią złapię, skręcę ci kark.
- Zabierz tę łapę - warknął Ballard.
Fala wściekłości opuściła Charliego i uśmiechnął się dobrotliwie.
- Zabierz ją sam, jeżeli potrafisz. - Wbił złośliwie kciuk w mię-
sień na ramieniu Ballarda.
- Skończ już te brednie - rzuciła Liz. - Z dnia na dzień jesteś
bardziej szalony.
Charlie zignorował słowa siostry i wzmógł nacisk.
- No, i co ty na to? Mamusia nie nakrzyczy, nie ma jej tutaj.
Ballard zdawał się opadać z sił. Opuszczone ręce, skrzyżowane
w nadgarstkach, robiły wrażenie zupełnie bezwładnych, lecz nagle
poderwał je gwałtownie, silnie uderzył od dołu w łokieć Charliego
i oswobodził się.
Charlie rzucił się do przodu, ale w tej samej chwili Cameron
złapał go za rękę i wykręcił mu ją na plecach. Zrobił to z wprawą,
świadczącą, że nieobce mu były rozróby w spelunkach.
- Skończcie z tym - powiedział McGill. - To parkiet przezna-
czony do tańca, a nie ring bokserski.
Charlie wciąż jeszcze rwał się do przodu, ale McGill odepchnął
go zdecydowanie.
- Dobra - zagroził Charlie. - Poczekam na zewnątrz, jak nie
będziesz miał przyjaciół do pomocy.
- Jezu, pleciesz jak szczeniak - rzekł McGill.
- Niech ten drań mówi za siebie - powiedział Charlie.
W oddali rozległ się donośny głos.
- Czy jest tu pan Ballard? Jest proszony do telefonu.
McGill odwrócił się do Ballarda.
- Idz, odbierz telefon.
Ballard poprawił rękawy zmiętej marynarki i zdawkowo skinął
głową. Przeszedł obok Charliego, nie zwracając na niego uwagi.
Charlie uwolnił się wreszcie z rąk Camerona i krzyknął:
- Nic się nie zmieniłeś, draniu. Wciąż się boisz.
Ktoś zapytał:
- Co tu się dzieje?
McGill odwrócił się i zobaczył Erica Petersona. Zabrał dłoń
z piersi Charliego i powiedział:
- Twojemu młodszemu bratu pomieszało się w głowie.
Eric spojrzał na Liz.
- Co tu się stało?
- To samo co zawsze, gdy jakiś mężczyzna zbyt blisko do mnie
podejdzie - odparła ze znużeniem. - Ale tym razem wyjątkowo
przesadził.
Eric chłodno upomniał Charliego:
- Mówiłem ci już coś na ten temat.
Charlie wyrwał ramię z uchwytu Camerona.
- Ależ to był Ballard - bronił się. - Ballard!
- Ach, tak - Eric zmarszczył brwi, ale po chwili ciągnął: - Nie-
ważne kto to był. Nie rób więcej takich scen. - Zawiesił głos. - Nie
publicznie.
McGill spojrzał znacząco na Camerona i obaj odeszli w stronę
holu. Zastali Ballarda przy kontuarze recepcji. Recepcjonista wska-
zywał:
- Tam jest aparat.
- Kto mógłby do ciebie dzwonić?- spytał McGill,
- Liczę na to, że Crowell.
- Jak skończysz, chciałbym zadzwonić do Christchurch. -
McGill zwrócił się do recepcjonisty: - Czy macie książkę telefonicz-
ną Christchurch?
Ballard odebrał telefon, podczas gdy McGill kartkował strony.
- Tu Ballard.
Rozdrażniony głos powiedział:
- Mam tu z tuzin notatek z prośbą, żeby do ciebie zadzwonić.
Właśnie wróciłem, więc lepiej żeby to było coś ważnego.
- Jest - odparł ponuro Ballard. - Znajdujemy się w kiepskiej
sytuacji. Mamy powody przypuszczać, że miastu i kopalni grozi
zniszczenie przez lawinę.
W słuchawce panowała zupełna cisza, zakłócana jedynie przez
odgłosy muzyki, dobiegające z sali tanecznej.
- Co? - spytał w końcu Crowell.
- Lawina - powtórzył Ballard. - Szykują się poważne kłopoty.
- Nie żartujesz?
Ballard zasłonił drugie ucho, by stłumić hałas muzyki.
- Oczywiście, że nie żartuję, przynajmniej nie z takich rzeczy.
Chcę, żebyś się skontaktował z Ministerstwem Obrony Cywilnej
i zawiadomił ich o tym. Wkrótce możemy potrzebować pomocy.
- Nic nie rozumiem - słabo powiedział Crowell.
- Nie musisz rozumieć - uciął Ballard. - Po prostu przekaż im,
że miastu Hukahoronui grozi zniszczenie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • moje-waterloo.xlx.pl
  •