[ Pobierz całość w formacie PDF ]

bochenek chleba i aparat i wyszłam na dwór. Pracownicy witali mnie
skinieniem głowy i uśmiechem, ale nie próbowali zaczynać rozmowy.
Weszłam do szklarni  do tej, którą Grant pokazał mi za pierwszym
razem. Rosły tu głównie storczyki, parę odmian hibiskusa i amarylisy. W
szklarni było ciepło, więc dobrze się czułam w samej cienkiej koszulce.
Zaczęłam od górnej półki na ścianie po lewej stronie. Ponumerowałam kartki
notatnika i robiłam po dwa zdjęcia każdej rośliny, tym razem zamiast ustawień
aparatu zapisując jej naukową nazwę. Pózniej szukałam kwiatów w
podręczniku ogrodnictwa Granta i dopasowywałam do nich nazwy potoczne, a
przy każdej sfotografowanej roślinie zaznaczałam X w moim słowniku.
Wypstrykałam cztery rolki filmu i postawiłam szesnaście znaków X w
słowniku. Przez cały następny tydzień będę fotografować kwitnące o tej porze
roku kwiaty, na resztę będę musiała czekać do wiosny. Ale nawet wtedy będę
miała braki.
W głębi szklarni, idąc z aparatem przy oku, potknęłam się o tekturowe
pudełko. Na pudełku czarnym flamastrem napisane było:  żonkile .
Zajrzałam do środka. Zobaczyłam sześć ceramicznych doniczek z ziemią
tak mokrą, jakby ktoś ją rano podlał. Włożyłam w nią palec, chcąc wyczuć
pędy, ale nic jeszcze nie wyrosło. Zamknęłam pudełko i poszłam fotografować
dalej.
I tak mijały nam dni. Grant wyjeżdżał, zanim się obudziłam, a ja spędzałam
całe popołudnia w szklarniach. Na ogół Grant przywoził ze sobą jedzenie na
wynos, czasem jedliśmy zupę z puszek z chle-bem albo pizzę z mrożonki.
Po kolacji czytaliśmy na górze, niekiedy siedząc nawet razem na kanapie.
Wieczorami czekałam, aż ogarnie mnie moja dusząca potrzeba samotności, ale
zwykle Grant w porę życzył mi dobrej nocy i znikał
na krętych schodach. Czasami wracał po godzinie, czasem dopiero
następnego wieczoru. Nie wiedziałam, gdzie chodził, gdzie spał, i nie pytałam.
Byłam u niego już prawie dwa tygodnie, gdy pewnego popołudnia
przyniósł kurczaka. Surowego.
 Co mamy z tym zrobić?  spytałam, trzymając zimnego, opakowanego
w plastikową torebkę ptaka.
 Upiec.
 Jak to upiec? Ja nawet nie wiem, jak to umyć.
Grant wyjął długi paragon i odczytał mi napisane na odwrocie instrukcje.
Zaczynały się od zagrza-nia piekarnika, a kończyły na czymś o rozmarynie i
młodych ziemniakach.
Poszłam włączyć piekarnik.
 Na tym kończy się moja rola. Teraz twoja kolej  powiedziałam i
usiadłam przy stole.
Grant wyjął papier do pieczenia i umył ziemniaki. Pokroił je na kawałki i
posypał rozmarynem.
Włożył je do brytfanki razem z kurczakiem, którego natarł oliwą z oliwek,
solą i jakimiś przyprawami.
Umył ręce i wstawił wszystko do piekarnika.
 Poprosiłem sprzedawcę o najprostszy możliwy przepis i oto, co
wymyślił. Niezle, prawda?
Wzruszyłam ramionami.
 Jedyny problem  dodał  jest taki, że będzie się piekło ponad
godzinę.
 Ponad godzinę!
Na samą myśl rozbolała mnie głowa. Nic nie jadłam od śniadania i z głodu
było mi aż niedobrze.
Grant zapalił świeczkę i wyjął talię kart.
 To nam pozwoli zapomnieć o głodzie. Nastawił zegar i usiadł
naprzeciwko mnie. Graliśmy w wojnę, jedyną grę, którą znaliśmy. Przyciągała
naszą uwagę na tyle, że nie pomdleliśmy z głodu.
Gdy w końcu zadzwonił zegarek, nakryłam do stołu, a Grant pokroił pierś
kurczaka w cienkie plastry. Oderwałam sobie złocistą nogę i zaczęłam jeść.
Posiłek był wyśmienity, smak okazał się odwrotnie proporcjonalny do
wysiłku włożonego w przygotowania. Mięso było gorące i delikatne.
Odgryzałam i połykałam ogromne kawałki i szybko sięgnęłam po drugą nogę,
żeby uprzedzić Granta. Zaczęłam ją jeść od przyprawionej, chrupiącej skóry.
Grant powoli jadł pierś, nożem i widelcem, odkrawając małe kawałki. Na
jego twarzy malowało się zadowolenie płynące z dobrego posiłku oraz duma
kucharska. Odłożył sztućce i z przyjemnością obserwował mój wilczy apetyt.
Jego spojrzenie spowodowało, że poczułam się zakłopotana.
Odłożyłam nogę, a właściwie same kości.
 Wiesz, że tak nie będzie, prawda?  spytałam.  %7łe to nie my?
Grant popatrzył na mnie zdezorientowany.
 Para staruszków w sklepie, klapsy i puszczanie oczka  to nie
będziemy my. Nie będziemy się znać za sześćdziesiąt lat. Zapewne nie
będziemy się znać już za sześćdziesiąt dni.
Przestał się uśmiechać.
 Skąd masz taką pewność?
Zastanowiłam się nad jego pytaniem. Miałam pewność i wiedziałam, że on
potrafił to wyczuć. Ale trudno mi było wytłumaczyć, dlaczego byłam tak
pewna.
 Najdłuższy czas, przez jaki kogoś znałam, nie licząc pracowników
socjalnych, to piętnaście miesięcy.
 I co się stało po piętnastu miesiącach?
Popatrzyłam na niego błagalnym wzrokiem. Gdy uzmysłowił sobie
odpowiedz, odwrócił z zakłopotaniem oczy.
 Ale dlaczego teraz też?  To pytanie było jak najbardziej na miejscu i
gdy je zadał, miałam gotową odpowiedz.
 Nie ufam sobie. Obojętnie jak wyobrażasz sobie nasze wspólne życie,
na pewno wszystko bym popsuła.
Widziałam, że o tym myśli, próbuje załatać przepaść między ostatecznością
moich słów i swoją wi-zją naszej przyszłości, wypełnić ją kombinacją nadziei [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • moje-waterloo.xlx.pl
  •