[ Pobierz całość w formacie PDF ]

posłał go w paszczę śmierci, wskoczyłby w nią bez wahania.
Przyśpieszył. Prawe ramię sunęło przy ścianie, z lewej strony miał przepaść. Był bardzo
sprawny fizycznie i mógłby tak biec całą noc.
Tyle że w miejscu, gdzie skalna półka się rozszerzała, a które minął przed sekundą, kończył
swój sześćdziesięciominutowy żywot zostawiony przez Millera zapalnik.
Prosto ze skalnej ściany wystrzelił długi jęzor ognia, po czym rozległ się grzmot. Ogłuszony,
Gruber potknął się. W plecy trafił go kawał kamienia i znów by się potknął, lecz stopa, którą
miał postawić na ziemi, trafiła w pustkę. Runął, wydając z siebie przeciągły, stłumiony krzyk,
dwa razy obrócił się w powietrzu i zanim wpadł w drzewa oliwkowe, osiągnął prędkość, przy
której spotkanie z ziemią kończy się śmiercią.
Nie mógł dostrzec tego, co ujrzeli pozostali członkowie grupy pościgowej: w miejscu
wybuchu ścieżka, którą szli, przestała istnieć, a zamiast skalnej półki była ściana, gładka
niczym postawiony pionowo stół bilardowy.
Nie mieli się oczywiście czym martwić, bo, jak powiedział dowódca, i tak nikt się nie będzie
cofał. Rozkaz brzmiał: "Gonić do skutku". Wróg zaminował ścieżkę i biedny Gruber wziął na
siebie to, co było przeznaczone dla tych z tyłu, ale nie było czasu na zastanawianie się.
Oddział Sonderkommando ponownie ruszył przed siebie.
Weszli ścieżką do doliny o stromych zboczach. Było ciemno, a w plątaninie pionowych
skalnych ścian i przepaści radio nie działało. Po trzech godzinach Niemcy znalezli się na
skalistym górskim zboczu, usianym głazami o ostrych brzegach, stojących cicho i tajemniczo
na oświetlanej światłem gwiazd stromiznie. Kiedy ktoś zaproponował zrobić biwak i
zaczekać z pościgiem do rana, Leutnant wściekle wrzasnął:
- Vorwurts! Nie lenić się!
W tym samym momencie, mniej więcej osiemset metrów wyżej, a w linii prostej dziesięć
kilometrów dalej, za dwoma wąwozami, marynarz Nelson docierał do kresu wytrzymałości.
Szli bez chwili przerwy. Nelson z trudem przypominał sobie, kiedy stał w miejscu. Stopy
ślizgały mu się w butach, ale nie miał ochoty sprawdzać, czy są we krwi, czy w ropie z
popękanych bąbli. Przedramię ciągle go bolało, od jakiegoś czasu doszło do tego tępe
pulsowanie, które pełzło coraz wyżej po wewnętrznej stronie bicepsa w kierunku pachy.
Gdyby potrafił jeszcze odczuwać ból, pulsowanie natychmiast zasłoniłoby mu świat, ale
Nelson czuł tylko przerażenie.
Nie znaczy to, że był tchórzem. Nie można służyć na kutrze torpedowym, gdzie spędza się
noce wypełnione świetlnymi torami smugowych pocisków, mając pod nogami zbiorniki
wysokooktanowej benzyny, i być tchórzem. W Portsmouth, po nalocie, mało brakowało, a
dostałby Krzyż Jerzego za grzebanie w stercie niestabilnych ruin, które kiedyś były domem,
nie przejmując się krzykami ludzi z obrony cywilnej i strażaków, którzy przestrzegali, żeby
się nie wygłupiał i wracał, bo wszystko się zaraz zawali. Grzebał dalej i znalazł starszą panią
w kwiecistym szlafroku, a potem wyciągnął ją na deszcz, w światło reflektorów mimo
metalicznego dzwięku spadających szrapneli.
Tylko że zarówno na kutrze, jak i w Portsmouth był z kolegami, a tu miał w ramieniu dziurę
szeroką jak okop i łaził po górach ze Zwirniętym Starym, czterema bandytami w mundurach
bez oznak wojskowych i grecką dziwką, która wściekle toczyła oczami, szczerzyła zęby i na
której widok robiło mu się niedobrze. Miał już dość i tych ludzi, i gór. Na morzu walczyło się
i wykorzystywało z kolegami każdą szansę i jeśli nawet nie było się wariatem, by lubić tę
robotę, dało się ją znieść. Suchy ląd był jednak jak na jego gust zbyt suchy, a ludzie na nim
zbyt chętni do przemocy. Widział błysk w ich oczach, kiedy próbowali człowieka zabić, i
było to nie do przyjęcia. Jakieś dwie godziny temu toczyła się w dole strzelanina, po której
nastąpił potworny wybuch i Bóg jeden wie, co oni tam wyprawiali. Teraz szli taką okropną
ścieżką, było ciemno jak w tyłku krowy, a w każdej chwili zza skały mógł wyskoczyć Szwab
i krzyknąć: "Bum - nie żyjesz!".
Po raz siedemdziesiąty trzeci od zachodu słońca Nelson zawadził stopą o kamień, potknął się,
uderzył w ranne przedramię i zagryzł wargę, by nie jęknąć. Wiedział, że to się nigdy nie
skończy i musi się z tym pogodzić. Sytuacja nie będzie się poprawiać, a jedynie pogarszać.
Robiło mu się od tego niedobrze i wszystkiego miał serdecznie dość.
Z przodu dobiegł głos Klitemnestry, mówiącej coś po grecku. Nelson podszedł do niej - stała
przed stromym zboczem na tle światełka, które wzięło się nie wiadomo skąd. Byli przy
kolejnej cholernej jaskini.
Nie mogła to być jednak jaskinia. Zciany były zbyt gładkie, kontury zbyt regularne. Na
środku znajdowało się coś na kształt długiego kamiennego cokołu, przy którym stał Grek,
który odłączył od nich kilka godzin temu, a teraz wziął się nie wiadomo skąd, i rozkładał na
kamiennej płycie puszki ze skondensowaną żywnością, butelkę alkoholu, radio. Byli też
pozostali dwaj - musieli dołączyć w ciemności, choć Nelson nie zauważył kiedy.
Opadł ciężko na podłogę, oparł plecy o ścianę i bezwładnie zwiesił głowę. Chudy
Amerykanin powiedział coś po grecku i Klitemnestra mu odpowiedziała. Nelson nie lubił nie
rozumieć, co się przy nim mówi.
- Co ona powiedziała? - spytał.
Miller popatrzył na jego bladofioletową twarz, wielkie czarne kręgi pod oczami.
- Spytałem, co to za miejsce, i powiedziała, że grobowiec. Na tym stole leżała trumna. Zjedz
coś - zachęcił go Miller i machnął ręką w kierunku puszek i butelki.
%7łołądek Nelsona przypominał jednak małą, ściśniętą piłeczkę. Nie był w stanie jeść. Mógł
jedynie siedzieć i wsłuchiwać się w odgłosy nocy - niezliczonych miniaturowych nocy,
kryjących się w każdym z tysiąca cieni tego domu nieżywych. Teraz domu tych, którzy
wkrótce nie będą żyć...
Spróbował wstać, ale zbytnio zesztywniały mu mięśnie nóg i przewrócił się na bok. Ktoś
wrzeszczał jego głosem, potem pochwyciły go ręce, położyły na ziemi, wlały mu do gardła
alkohol. Zapadł w coś w rodzaju śpiączki. Jak przez mgłę czuł, że ktoś coś robi przy jego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • moje-waterloo.xlx.pl
  •