[ Pobierz całość w formacie PDF ]

młodszy syn gospodarza. Biorri spojrzał w jego stronê, obawiaj¹c
– 111 –
siê, ¿e mistrz Klars znowu rzuci czymœ ciê¿kim, ale stary płatnerz
ani drgn¹ł. Głowê ci¹gle miał opart¹ na skrzy¿owanych rêkach i tyl-
ko ramiona drgały mu od tłumionego szlochu.
Chłopak podszedł na palcach do ojca i zacz¹ł coœ szeptaæ, zer-
kaj¹c na drzwi. Mistrz Klars podniósł głowê, gniewnie błysn¹ł oczy-
ma i zerwał siê, przewracaj¹c ławê:
– Nie! Nikogo nie chcê widzieæ! Niech siê wynosi, ktokolwiek
by to był – ksi¹¿ê, baron, czy sam... – Nie dokoñczył, poniewa¿
w drzwiach pojawił siê niemłody człowiek w czarnym, prostym płasz-
czu. Słowa zamarły na ustach mistrza Klarsa, a nieznajomy z uœmie-
chem podszedł do okna i skin¹ł na niego. Zachowywał siê z tak¹
pewnoœci¹ siebie, jakby to był jego własny dom, a mistrz Klars przy-
szedł do niego w goœci.
Zacisn¹wszy usta, płatnerz podszedł do okna i zacz¹ł słuchaæ
tego, co szeptał mu nieznajomy. Gniewnie zmarszczył brwi, widaæ
było, ¿e jeszcze chwila i obrzuci gradem przekleñstw człowieka
w czarnym płaszczu. Jednak tajemniczy goœæ nagle podniósł do oczu
mistrza Klarsa jakiœ pierœcieñ i tak samo szybko schował go do we-
wnêtrznej kieszeni brokatowej kamizeli, która mignêła pod rozchy-
lonym płaszczem.
Rudy Biorri machinalnie przysun¹ł do siebie niedopite wino i nie
spuszczał oczu z goœcia. Nie miał ju¿ w¹tpliwoœci, ¿e przybył do
nich jakiœ wielmo¿a, przywykły nie prosiæ, lecz rozkazywaæ, i ¿e
oczywiœcie Klars bêdzie zmuszony usłuchaæ go.
Klars, wci¹¿ nachmurzony, nie próbuj¹c protestowaæ, skin¹ł gło-
w¹. Nieznajomy nagle przeniósł wzrok na Biorriego, coœ jeszcze dodał
i machn¹ł rêk¹ w jego stronê. Potem szczelnie owin¹ł siê płaszczem
i tak samo cicho, jak wszedł, znikn¹ł za drzwiami. Rialt wybiegł
w œlad za nim.
Klars chwilê milczał, a potem powiedział, nie patrz¹c na Bior-
riego:
– Kazano natychmiast iœæ... Mnie i tobie... Nale¿ałoby siê prze-
braæ, ale on powiedział, ¿e mamy iœæ tak, jak stoimy, byle prêdzej.
Przynajmniej słomê wyczesz z włosów, Rudy, masz tu mój grzebieñ. –
Jego głos, w dalszym ci¹gu ochrypły, jak gdyby nieco złagodniał.
– Poczekaj, poczekaj! Dok¹d on chce nas poprowadziæ o tak
póŸnej porze? Czy mam wzi¹æ ze sob¹ ertê? Nie, za nic nie mogê
teraz œpiewaæ!
– Nie bêdziesz œpiewaæ, a gdzie nas zaprowadzi – zobaczymy...
Nasza sprawa – zastosowaæ siê do rozkazu!
– 112 –
– 113 –
8 – Conan i podziemie niewoli
– Do rozkazu? Czy¿by... – Biorri a¿ otworzył usta od nagłego
domysłu.
– Lepiej ju¿ milcz, wkładaj płaszcz i idziemy – uci¹ł rozmowê
płatnerz.
Trzy ciemne postacie wymknêły siê poza bramê i nie zwracaj¹c
na siebie uwagi ruszyły cichymi ju¿ o tej porze ulicami. Ich prze-
wodnik szedł tak szybko, ¿e Klars i Biorri ledwie za nim nad¹¿ali.
Czarny płaszcz to nikn¹ł w ciemnoœciach, to pojawiał siê na tle ja-
snej œciany jak skrzydło nocnego ptaka. Skrêcili w w¹skie uliczki,
przedzierali siê przez ogrody i opłotki, a¿ wreszcie, gdy całkiem ju¿
brakło im tchu, zatrzymali siê przed wysokim murem. Nieznajomy
przeci¹gle zagwizdał i w odpowiedzi dał siê słyszeæ taki sam gwizd.
Z lekkim skrzypniêciem otworzyły siê w murze niewidoczne drzwi.
Weszli w trójkê do ciemnego ogrodu, a ktoœ za ich plecami zamkn¹ł
furtkê.
– Tutaj! Nie zostawajcie w tyle! – ledwie dosłyszalnie szepn¹ł
ich przewodnik, zanurzaj¹c siê w gêste krzaki. Potykaj¹c siê i prze-
klinaj¹c bez słów ciemn¹ noc, Biorri pod¹¿ał za ledwie widocznymi
sylwetkami nieznajomego i mistrza Klarsa.
Ale oto zatrzymali siê koło jakiejœ budowli, majacz¹cej na tle
gwiaŸdzistego nieba. Władcza rêka poci¹gnêła Biorriego za płaszcz.
Zrobił krok do przodu i poczuł pod nogami gładk¹ podłogê. Byli
teraz w czymœ w rodzaju altanki. No tak, ¿e te¿ od razu na to nie
wpadł: przecie¿ to stary ogród na tyłach pałacu ksi¹¿êcego! A wiêc...
Zanim pomyœlał, co to wszystko mo¿e znaczyæ, bezgłoœnie otworzy-
ły siê przed nimi jeszcze jedne drzwi i słabe œwiatło pochodni zama-
jaczyło w głêbi korytarza.
W¹skie schody prowadziły do podziemnego przejœcia. Długo
nim szli. Wreszcie dotarli do niewielkiej ciemnej sali z krêconymi
schodami, prowadz¹cymi gdzieœ w górê.
Wzi¹wszy do rêki pochodniê, przewodnik poczekał na Biorrie-
go i zrêcznie zacz¹ł siê wspinaæ na strome schody. Mistrz Klars w mil-
czeniu szybko pod¹¿ał za nim. Nikt nie zwa¿ał na to, ¿e biednemu
œpiewakowi wirowały ju¿ przed oczyma zielone i ¿ółte krêgi. Rów-
nie¿ wino w ¿oł¹dku buntowało siê przeciwko takiemu traktowaniu.
Wspinali siê bez koñca i umêczony Biorri pomyœlał, ¿e chyba
zaraz trafi¹ do nieba. Nic ju¿ nie widz¹c, przytrzymuj¹c siê chropo-
watej œciany i gramol¹c po omacku, nagle stwierdził, ¿e stoi na czwo-
rakach na równej podłodze. Oddychał chrapliwie, ze œwistem, dr¿¹-
ce nogi nie chciały siê wyprostowaæ, by unieœæ ciê¿kie ciało.
Mistrz Klars uj¹ł go pod pachy i postawił pod œcian¹. Jednak¿e
kolana Rudego Biorriego ci¹gle jeszcze dr¿ały i uginały siê. Musia-
ła upłyn¹æ dłu¿sza chwila, zanim wreszcie odsapn¹ł i poczuł siê pew-
niej na nogach.
I oto znów ich przewodnik pêdzi naprzód, płomieñ samotnej
pochodni oœwietla ciemne œciany, w¹skie korytarze i strome scho-
dy – w dół, w górê, prosto... Wreszcie ledwie ¿ywy Biorri wpadł na
szerokie plecy mistrza Klarsa i zrozumiał, ¿e dotarli do celu. Nie-
znajomy, wstawiwszy pochodniê do stojaka, znikn¹ł w w¹skim, przy-
pominaj¹cym wnêkê, korytarzu. Rozległo siê pukanie i zgrzytnêła
zasuwa. Wkrótce przewodnik wrócił i wskazał głow¹ na drzwi:
– WejdŸcie! Czekaj¹ na was!
Mistrz Klars westchn¹ł ciê¿ko i niechêtnie skierował siê w stro- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • moje-waterloo.xlx.pl
  •